27 – Wiktor

– Boże, Lidka, Artur? – Ania patrzy na mnie zaskoczona.
– Jak widać – odpowiadam. – Z czego Lidka jest w dużo gorszym stanie. Chciała się zabić.
– Za… Zabić? – Jej oczy otwierają się jeszcze szerzej. – Jak to… zabić? A Artur? Co mu odbiło?
– Jakby ci to… – Spoglądam na nią. – Chciał się zabawić w rycerza, czy w kogoś takiego. W każdym razie, jak ona skoczyła, on zszedł za nią i zemdlał, chyba zszoku.
– Chowaniec… – słyszymy nagle i oboje odwracamy się w jego stronę.
– A nie mówiłem? – pytam.
– O Matko… Dobra, Lidka prosto na badania, Artur to samo. Dzięki za karty.
Patrzy na mnie i wzdycha.
– Wszystko w porządku? – pytam ją, patrząc jej w oczy z wyraźnym niepokojem.
– Tak, tylko… – Znowu wzdycha. – Zosia. Porozmawiamy później. Teraz muszę się zająć pacjentami.
– Wiem, wiem. – Kiwam głową ze zrozumieniem.
Dobrze rozumiałem, co chciała mi przekazać. Od tych feralnych wydarzeń Zosia nadal budziła się po nocach i mimo, że chodziła na spotkania do psychologa, niewiele to pomagało. A przecież do rozprawy było tak niedaleko… Nie wiedziałem, czy Zosia sobie poradzi. A jeżeli jakimś cudem da radę jeszcze raz o wszystkim opowiedzieć przed sądem, to ile ją to będzie kosztowało? Przez cały czas staraliśmy się jej nie spuszczać z oka, ale było to trudne w takim dniu, jak dzisiejszy. Oboje mieliśmy dyżur i w obecnej sytuacji żadne z nas nie mogło wrócić do domu.
Kiedy wychodzę przed szpital, wpadam na Nowego.
– O, cześć, Nowy – witam go pogodnie.
– Dzień dobry, doktorze – odpowiada. – Dobrze, że pana widzę.
– A stało się coś? – Przyglądam mu się uważnie.
– Ja… Ten… Znaczy… Bo byłem na chwilkę w bazie i… – Urywa, jednak po jego minie widzę, że nie ma dla mnie za wesołych wieści.
– Mów, o co chodzi? – ponaglam go.
– Myślę, że powinien sam pan tam pojechać – odpowiada, a ja wzdycham z irytacją.
Czy naprawdę jest mu tak trudno powiedzieć, o co chodzi? Mnie by zaoszczędził nerwów i stresu, gdyby oświecił mnie, co się stało.
– Nowy, błagam cię, nie grajmy w żadne gierki – odzywam się.
– Ale ja nie gram z panem w żadne gierki – obrusza się chłopak. Po prostu…
W tym momencie drzwi szpitala otwierają się i staje w nich Artur.
– O, już cię wypuścili? – pytam go. – Wiesz, jak nas wystraszyłeś?
– Powiedziałem, że nie chcę dłużej leżeć. Nic mi nie jest. Zemdlałem, jasne, ale nic mi się nie stało. Lidka jest w dużo gorszym stanie.
– Co ci w ogóle odbiło, żeby włazić tam na górę? Możesz mi to wytłumaczyć? – Patrzę na niego.
– Wiktor, nie dramatyzuj. A ty jakbyś się zachował, gdyby to chodziło o Ankę albo zośkę? No jak? Mam ci przypomnieć, co było, jak się Zosia zatruła dopalaczami?
– Nie, dziękuję, nie musisz. – Wzdycham, powracając pamięcią do tamtych wspomnień. – Chyba nigdy tego nie zapomnę. Bałem się, że ją stracę.
– Ale jej nie straciłeś. – Artur podchodzi do mnie i kładzie mi rękę na ramieniu.
– Wtedy nie, ale teraz…
Urywam, słysząc dźwięk własnej komórki.
– Przepraszam cię, Artur, muszę odebrać – mówię, wyciągając telefon z kieszeni.
Mrugam powiekami, trochę zaskoczony tym, kto do mnie dzwoni.
– Basia, co się stało?
– Doktorze, wiem, że jeszcze ma pan dyżur, ale…może pan przyjechać do stacji? Bo… przyszła Zosia i…
– Zosia? Nie kończ. Zaraz będę – przerywam jej i rozłączam się.
– Co się stało? – Artur patrzy na mnie.
-Zośka przyszła na bazę. Nie wiem, co się stało, ale… muszę lecieć.
– Jasne, leć – odpowiada Artur. – Jakby było jakieś wezwanie, wyślę Strzeleckiego i Kubicką, się nie martw.
– Dzięki – mówię, po czym ściskam go krótko za dłoń i odchodzę.
Kiedy pojawiam się w stacji, na zewnątrz dostrzegam Adama.
– Dobrze, że pan jest, doktorze – mówi, patrząc na mnie.
– Co się stało? – pytam. – Co z Zosią?
– No właśnie o to chodzi, że… – Patrzy na mnie. – Niech pan pójdzie ze mną.
Chcę o coś jeszcze zapytać. Zamiast tego, idę za nim. Gdy wchodzimy do pomieszczenia, widzę, że Basia siedzi razem z Zosią i coś mówi do niej cichym, kojącym głosem.
– Zosiu, kochanie – odzywam się, podchodząc do nich. – Cześć, Basiu.
– Dzień dobry – odpowiada, nie odrywając wzroku od Zosi.
Ona natomiast wyswobadza się z jej objęć i podbiega do mnie.
– Tato, ja… ja już tak nie chcę… – mówi, patrząc na mnie. – Nie chcę już tak żyć.
– Co się dzieje, kochanie?
Nawet nie wiem, po co zadaję to pytanie. Przecież odpowiedź jest prosta. Nadal chodzi o to, co się stało.
– Kochanie, wszystko już jest dobrze – odzywam się, zanim zdąża coś odpowiedzieć. – Słoneczko, jesteś bezpieczna. Zobacz, jestem tu.
– Tato, on był tam – mówi, czym mnie zaskakuje. – Uciekłam przed nim.
– Co takiego? – pytam i patrzę z przerażeniem to na Basię, to na Adama.
– Nam też to powtarza, odkąd przyszła – wyjaśnia Basia cicho. – Chcieliśmy dać jej coś na uspokojenie, ale…
Patrzy na mnie.
– Zajmę się nią – mówię cicho. – Dziękuję, że jej przypilnowałaś.
– To drobiazg – odpowiada.
Na jej twarzy dostrzegam wyraźną troskę. Mimo to uśmiecha się pogodnie do Zosi.
– Chodź, kochanie – odzywam się jak najłagodniej potrafię. – Pojedziemy teraz do domu.
– Nie chcę! – protestuje gwałtownie. – Nie chcę!
– Kochanie, będę razem z tobą – zapewniam ją. – Nikt ci nie zrobi krzywdy, zobaczysz.
Obejmuję ją ramieniem i wyprowadzam ze stacji.
Gdy pół godziny później pojawiamy się w domu, pierwsze, co rzuca mi się w oczy, to otwarte drzwi.
– Poczekaj, kochanie – mówię cicho. – Zaraz wrócę.
– Nie zostawiaj mnie – protestuje płaczliwie. – Bo on mnie tu znajdzie i co ja wtedy zrobię?
– Nikt cię nie znajdzie – zapewniam ją. – Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.
Po tych słowach wysiadam z samochodu i wbiegam do domu, by się rozejrzeć. Nie dostrzegam jednak niczego niepokojącego. Już teraz rozumiem, co się wydarzyło i ogarnia mnie fala przerażenia. Nie daję jednak tego po sobie poznać. Wracam do Zosi.
– Chodź, słoneczko. – Biorę ją za rękę i pomagam jej wyjść z samochodu. – Wszystko jest w porządku.
– Na pewno? – Patrzy na mnie ze strachem w oczach.
– Na pewno, słoneczko – zapewniam. – Nic ci nie grozi. Chodź.
Wchodzimy do domu. Widzę jak rozgląda się uważnie. Boże, ona naprawdę myśli, że on tu był.
– Nikogo nie ma – oświadcza po dłuższej chwili, a na jej twarzy maluje się prawdziwe zdziwienie.
– Mówiłem ci przecież, że jesteś bezpieczna – odpowiadam. – Chodź, teraz coś zjesz, a potem pójdziesz się położyć i postarasz się zasnąć, dobrze?
Ona w odpowiedzi kiwa głową, a ja wzdycham. Ile jeszcze będzie musiało upłynąć czasu, by w końcu zrozumiała, że nic jej nie grozi? Moje biedne, kochane słoneczko…

4 komentarze

  1. UUU. Jak fajnie odwzorowałaś ojcowską miłość, aż ja to odczułam, chociaż w rzeczywistości nigdy nie miałam takiej okazji.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

EltenLink