Siedzę w karetce przy nieprzytomnej Zosi i myślę. Nie mogę uwierzyć wciąż w to, co się stało. Wpatruję się w jej twarz, modląc się, by się ocknęła.
– Zosiu, kochanie, słoneczko – mówię cicho. – Wiem, że mnie słyszysz. Proszę, wróć do mnie. Kochanie, przepraszam.
Widzę, że Ania mi się przygląda, z wyraźną troską.
– Nic mi nie jest – uspokajam ją, choć prawda jest zupełnie inna.
Moja biedna Zosia, moja mała dziewczynka. Zaciskam dłonie w pięści. W środku wszystko się we mnie gotuje.
– Zabiję go. Ja go po prostu zabiję – oznajmiam.
– Myślę, kochanie, że tym to się zajęła policja. – Ania uśmiecha się złośliwie.
– Pani doktor, zabiciem? – pyta Adam.
– Nie, ukaraniem go w inny sposób. Zobaczycie, jeszcze dostanie za swoje.
– Strzelecki, ile jeszcze? – pyta Góra.
– Pięć minut, doktorze – odpowiada chłopak. – Szybciej nie da rady.
– Masz trzy minuty – nakazuję. – Gazu, Piotrek, gazu, daj tyle, ile fabryka dała.
– Doktorze, nie mogę, korek jest przed nami. A nie wyprzedzę tych samochodów wszystkich, za dużo ich. Zanim byśmy dojechali do szpitala, sam bym spowodował wypadek, za co doktor Góra…
– Strzelecki, nie gadaj tyle, tylko jedź! – przerywa mu Artur.
– No jadę, doktorze, jadę, niech pan się tak nie bulwersuje.
– Ej, cicho, czekajcie – odzywa się nagle Ania. – Wiktor, zobacz.
Patrzę na Zosię, która otwiera oczy. Na jej twarzy pojawia się przerażenie.
– Nie… Proszę, nie… Nie, błagam, błagam pana, niech pan mnie zostawi!
– Zosiu, słoneczko. – Ujmuję ją za rękę, jednak ona protestuje na ten gest gwałtownie. – Kochanie, to ja, twój tata. Hej, popatrz na mnie. Wszystko już jest dobrze.
Wykonuje moje polecenie, jednak spojrzenie, jakim mnie obdarza, jest puste, nieobecne, wręcz rozpaczliwe.
– Podajcie jej coś na uspokojenie – mówi Artur.
– Robi się, doktorze. – Adam ujmuje delikatnie rękę Zosi. – Nie bój się. Chcę ci dać coś tylko na uspokojenie. Słyszysz? Wszystko jest dobrze. Jesteś już bezpieczna.
Ona nic nie mówi, lecz widzę, że gdyby miała na tyle siły, wyrwałaby mu się i uciekła w najciemniejszy kąt, jaki by znalazła w tak małej przestrzeni jak karetka.
Gdy w końcu dojeżdżamy do szpitala, Ania pomaga mi wyjść na zewnątrz.
– Wszystko w porządku? Niewyraźnie wyglądasz.
Wzruszam tylko ramionami i idę przodem, by być jak najbliżej Zosi. Kiedy wchodzimy do szpitala i Zosia trafia pod opiekę lekarzy, opadam na krzesło stojące przy drzwiach i zakrywam twarz dłońmi.
– Wiktor. – Ktoś kładzie mi dłoń na ramieniu. Odwracam się w tamtą stronę i widzę zatroskaną twarz Lidki. – Znaczy, doktorze Banach… Wszystko będzie dobrze. Ona jest silna, wyjdzie z tego.
– A jak nie? – pytam, usiłując panować nad głosem, który zaczyna mi niebezpiecznie drżeć. – Lidka, to jest moje jedyne dziecko. Ona dzisiaj w karetce patrzyła na mnie pustym, nieobecnym wzrokiem. Takim pełnym rozpaczy, takim… Nie umiem ci tego opisać. Ale to było coś strasznego. Nikomu nie życzę, nawet najgorszemu wrogowi, by przeżył coś takiego.
– Potockiemu też nie? – Martyna staje obok nas. – Doktorze, wszystko już wiem. Tak mi przykro.
– Chyba cały szpital o tym wie – zauważam ponuro. – A wiesz, że nawet chyba Potockiemu? Chociaż… Nie, jemu tak. Skrzywdził moją Zosię, więc w zasadzie na to zasłużył. Przysięgam, że jak go zobaczę, się nie powstrzymam i zrobię mu krzywdę.
– Doktorze, niech doktor się opanuje – mówi cicho Piotrek, pojawiając się obok nas. – To nikomu nie pomoże. Zosia naprawdę jest silna, wyjdzie z tego.
Znowu kiwam głową, nie potrafiąc znaleźć słów, które mogłyby wyrazić to, co czuję. Przechadzam się korytarzem, nie umiejąc się uspokoić. Po czasie, który zdawał się płynąć nieskończenie wolno, widzę Górę idącego w moją stronę.
– Wiktor, musieliśmy jej podać silne leki na uspokojenie. Teraz śpi, bardzo mocno, więc minie trochę czasu, nim się obudzi. Wcześniej natomiast zrobiliśmy jej badania i… Znaczy, Sara zrobiła jej badania pod kątem ginekologicznym i… Wiktor, przykro mi, ale Zosia… Zosia została zgwałcona.
Patrzę na niego, nie wierząc w to, co słyszę. Mogłem się tego spodziewać, to jasne, ale teraz, kiedy to usłyszałem z jego ust… Stoję z szeroko otwartymi oczami, patrząc na niego tak, jakby przybył z innej planety.
– Żartujesz, prawda? – odzywam się w końcu.
– Nie, nie żartuję. Idź do Sary, porozmawiaj z nią.
– Jasne – odpowiadam, wciąż będąc w głębokim szoku.
Gdy wchodzę do gabinetu Sary, ona odrywa się od papirologii i patrzy na mnie.
– Wiktor, dobrze, że jesteś – mówi cicho. – Miałam cię zawezwać, ale skoro przyszedłeś sam, z własnej woli… Usiądź, proszę.
– Nie, dziękuję, postoję – odpowiadam. – Jestem zbyt zdenerwowany. Powiedz mi, co z Zosią?
– Niestety, nie jest dobrze. – Patrzy na mnie z powagą. – Zosia została zgwałcona. I to brutalnie. Jak wiesz, jest teraz na bardzo silnych lekach uspokajających, ale… Wiktor, ona potrzebuje jakiegoś psychologa. Dobrego psychologa. Mogę ci dać namiar na taką fajną młodą panią psycholog.
– Dziękuję, na pewno skorzystam. – Siadam na krześle. – Powiedz mi, czy ja… mogę jej jakoś pomóc?
– Jedyne, co możesz zrobić, to przy niej być, natomiast… Posłuchaj mnie teraz uważnie. Zosia w każdym, nawet w tobie będzie widziała tego, który ją skrzywdził. Musi minąć trochę czasu, zanim na nowo ci zaufa. Zanim przekona się, że ty nie chcesz jej w żaden sposób zranić, rozumiesz?
Kiwam głową.
– Ja nie wiem, czy sobie z tym poradzę – mówię cicho. – Sara, ja… ja nie wiem… Po raz pierwszy jestem w takiej sytuacji.
– Wiem. – Dziewczyna wstaje, okrąża biurko i staje obok mnie. – Wiem, że jest ci ciężko, ale nie jesteś przecież sam. Masz Anię, Piotrka, w ogóle masz przyjaciół. Wszyscy ci pomożemy.
– Wiem. Wiem. – Po raz kolejny kiwam głową, po czym wstaję.
– Idę zobaczyć, jak ona się czuje. Może… Może jakoś… Może jakoś uda mi się z nią porozmawiać.
– Dopóki się nie obudzi, nie licz na to – odpowiada Sara. – No ale dobrze, idź. Niech powoli się przyzwyczaja do twej obecności.
Wzdycham cicho w odpowiedzi, po czym opuszczam gabinet. Za drzwiami wpadam na Anię, która bez słowa bierze mnie w ramiona. Pozwalam jej na to, czując, że drżę lekko.
– Hej, Wiktor. Będzie wszystko dobrze. – Stara się mnie pocieszyć.
– A jak nie? – pytam. – Jak ona z tego nie wyjdzie?
– Wyjdzie, oczywiście, że wyjdzie. – W głosie Ani słychać przekonanie. – Od kiedy Wiktor Banach się poddaje? Kochanie, potrzebny będzie czas, to jasne, ale nie ma rzeczy, przez które byśmy nie przebrnęli, prawda? No właśnie. Także spokojnie. A teraz chodź.
Bierze mnie pod rękę i prowadzi do Sali, w której leży Zosia.
– Boże, moje biedactwo… – szepczę, siadając przy niej i ujmując ją delikatnie za rękę. – Zosiu, kochanie, słoneczko. Nie wiem, czy mnie słyszysz, ale i tak… Ja… Boże, tak strasznie cię przepraszam. Kochanie, tak mocno cię przepraszam. Gdybym wiedział, że tak to się skończy… Ale przecież nikt nie mógł tego przewidzieć. Kochanie, proszę cię, wróć do mnie, do nas. Wszystko będzie dobrze, pomożemy ci z tego wyjść. Ja ci pomogę, obiecuję. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żebyś z tego wyszła. Tylko proszę, nie poddawaj się. Masz dla kogo walczyć. Nie jesteś sama. Poza tym, jesteś silna. Ród Banachów się nie poddaje, pamiętasz? No właśnie. Zadanie na najbliższy czas to powrót do nas. To polecenie lekarsko-ojcowskie. Czy tego chcesz, czy nie, to polecenie musisz wykonać. Nie chcę słyszeć żadnego sprzeciwu, rozumiemy się? Ja myślę.
Uśmiecham się do niej, choć wiem, że nie jest tego świadoma, po czym opieram głowę o ramię i w takiej pozycji zasypiam, wyczerpany emocjami i wydarzeniami ostatnich kilkunastu godzin.
Nie oglądam Na Dobrego, natomiast Sara imię generalnie mi się podoba i tak ją tu wplotłam.
szkoda mi jej.
Tak. Biednieńka.
Biedna Zosia… 🙁 to takie smutne
Więęęęceeej