Od wypadku, przez który o mało nie straciłam wzroku, minął już jakiś czas. Wyszłam już ze szpitala, jednak tamte chwile niekiedy nadal do mnie wracają. Dzień rozprawy z Potockim zbliżał się nieubłaganie i choć nie wiedziałam do końca, o co chodzi, to mimo wszystko denerwowałam się równie mocno, jak tata i pozostali. A poza tym, prawda była taka, że miałam jeszcze jedno zmartwienie na głowie. Niedawno dowiedziałam się, że osoba, którą uważałam za mojego chłopaka, zdradzała mnie z prostytutkami, co mnie kompletnie zrujnowało.
– A co, jeśli nie wygracie? – pytam w przeddzień rozprawy.
Siedzieliśmy oboje przy kominku, w którym płonął ogień, nadając przytulną atmosferę.
– Nawet nie biorę tego pod uwagę, Zosiu – słyszę w odpowiedzi.
– No tak – stwierdzam, zanim zdążam się powstrzymać. – A ty jak zawsze nieustraszony, prawda?
– Nie nieustraszony, słoneczko, tylko mówię jak jest. Mamy przeciw niemu takie dowody, że nie będzie w stanie się obronić, choćby nie wiem jak próbował.,,.
– Skoro tak umówisz… – Wzdycham. – Tato, ja się po prostu o ciebie martwię. O ciebie, Anię, no i w ogóle.
Milknę, a mój tata patrzy na mnie z powagą.
– Nie martw się, kochanie – mówi. – Wszystko będzie dobrze. Zaufaj mi.
– Przecież ci ufam – odpowiadam. – Tylko… czasami boję się, że… że kiedyś cię stracę, tak jak straciłam mamę. A tego bym nie przeżyła. Wiesz… Wtedy, gdy byłeś w górach… Byłam zła na wszystkich. Na cały świat… Na Anię też. Byłam pewna, że… że to ona ci pozwoliła tam pojechać. Nie brałam pod uwagę opcji, że ona też się na to nie zgadzała. A przecież tak było, prawda? Było tak?
– Było – odpowiada cicho tata. – Ale rozdział gór już jest dawno zamknięty. Teraz liczycie się dla mnie ty i Ania. I nikt więcej. Zapamiętaj to.
– I już nigdy nie wrócisz w góry? – pytam.
– Nigdy. Obiecuję – oświadcza, a ja w końcu odpuszczam.
– Wiesz… – zaczynam, jednak nie zdążam dokończyć mojej wypowiedzi, gdyż rozlega się dzwonek do drzwi.
Wstaję, by otworzyć. W drzwiach stoi Ania. Na jej widok ogarnia mnie nie dające się opisać ciepło i ulga. Nie potrafię tego ukryć.
– Dobrze cię widzieć – mówię cicho. – Wejdź.
Gdy wchodzi, przytulam się nagle do niej.
– Zosiu, wszystko w porządku? – Ona obejmuje mnie ramieniem.
– Tak, ja… ja tylko… po prostu… – Kręcę głową. – Nie, nic, nieważne. Chodź.
Wchodzimy do pokoju. Tata na nasz widok podrywa się z miejsca i chwilę później trzyma Annę w objęciach. Patrzę na nich, nie potrafiąc ukryć radości.
– Wiecie, że słodko tak razem wyglądacie? – pytam.
– A nie krępuje cię to? – Oboje przypatrują mi się z troską.
– No co wy, serio myślicie, że by mogło mnie to krępować? – Jestem zaskoczona. – Nigdy w życiu.
– Skoro tak mówisz… – Ania uśmiecha się do mnie, po czym składa na ustach mojego taty gorący pocałunek, a on nie pozostaje jej dłużny.
Dziesięć minut później, gdy wszyscy troje siedzimy przy kominku, Ania rzuca mi pytające spojrzenie.
– Zosiu, na pewno wszystko w porządku? Jakaś taka smutna jesteś.
– Tak… Znaczy nie… Znaczy… Bo ja… chciałam z wami porozmawiać… – Waham się. – Wiecie, po tym, co się stało z Marcelem… No wiecie, po tym jak się okazało, że on… no wiecie, to ja… chyba naprawdę wątpię w miłość, w ludzi.
– Dlaczego, słoneczko? – Tata patrzy na mnie. – Przecież Marcel to nie jedyny chłopak na świecie. Na pewno znajdziesz jeszcze kogoś, kto cię pokocha i kto nie zrobi ci takiego świństwa.
– Dokładnie – dodaje Ania. – Muszę się zgodzić z Wiktorem.
– Nie po raz pierwszy i nie ostatni – zauważa z uśmiechem.
– Dobrze, dobrze, panie doktorze, wszyscy wiedzą, że w większości przypadków ma pan rację. Są wyjątki, to jasne, ale zawsze od reguły jakieś muszą być, prawda?
Nie mogę powstrzymać się od cichego śmiechu.
– Wy naprawdę się tak lubicie przekomarzać?
– To jest w naturze twojego taty, a ja, jak widzisz, Zosiu, uczę się od najlepszych.
– Od najlepszych, tak? – On odchrząkuje. – Czyli co, uważasz, że jestem najlepszy?
– No… wiesz… Gdybym zaprzeczyła, byłoby to jawnym kłamstwem, a ja… Cóż, staram się takowych kłamstw unikać. No chyba, że naprawdę tego wymaga sytuacja.
– Chciałbym ci, Aniu, przypomnieć, że ta wymagająca sytuacja o mało cię nie zabiła.
Ona wzdycha tylko smutno.
– Przepraszam. – Wiktor reflektuje się. – Ja… nie chciałem. Po prostu jutro ta rozprawa i…
– Właśnie – przerywam mu. – O której to jest?
– O 09:00 rano, Słoneczko. Ale może wróćmy do tematu, który poruszyłaś? Nie bój się. Na pewno jeszcze znajdzie się ktoś, kto cię pokocha.
– Tak myślicie? – Patrzę na nich z nadzieją.
– Na pewno. Wiesz, szczęścia nie można szukać. Jeśli będzie chciało, samo do ciebie przyjdzie i to w chwili, w której się będziesz najmniej tego spodziewać. – Ania obejmuje mnie ramieniem, a ja wzdycham ciężko. – Zobaczysz, ani się obejrzymy, a ciebie będziemy szykować do ślubu.
– To chyba już po mojej śmierci – oświadcza mój tata, czym nas rozbawia.
– A co, boisz się, że nie dożyjesz mojego ślubu? – pytam. – Tato, sądzę, że jeszcze dożyjesz narodzin
moich dzieci, spokojnie.
– A planujesz mieć dzieci? – pyta.
– Oczywiście. A co, myślisz, że będę starą panną mieszkającą w domu z wanną? Słyszałeś, co Ania powiedziała? Nie będę szczęścia na siłę szukała. Gdy nadejdzie czas, los się do mnie uśmiechnie, zobaczysz. Jeszcze się na mnie i na moje dzieci, no i na męża, oczywiście, też napatrzysz, oj, napatrzysz.
– Ale rymujesz i chyba nie czujesz – zauważa Ania z rozbawieniem.
– Jakoś tak wychodzi, że rymuję i wcale nad tym nie panuję – odpowiadam wesoło, po czym wszyscy troje wybuchamy śmiechem.
– Dobra, młodzieży, jest późno, trzeba iść spać, żeby rano wstać – oznajmia tata, wstając.
– Młodzieży… – Ania też wstaje i podchodzi do niego. – Czy ja też zaliczam się do młodzieży?
– No chyba nie dostarych – mówię, zanim zdążam się powstrzymać.
– No a już na pewno nie do dzieciaków – podchwytuje Wiktor. – Ten przywilej mają Piotrek z Martyną.
– Tak tak, wszyscy to wiemy – mówi Ania wesoło. – No to w takim razie dobranoc, Zosiu.
– Dobranoc, młodzi państwo – odpowiadam i zanim zdążają w jakikolwiek sposób odnieść się do mojej wypowiedzi, wychodzę z pokoju.
* * *
Następnego dnia wstaję wcześnie. Gdy wchodzę do kuchni, widzę tam zarówno Anię, jak i mojego tatę.
– Hej wam – mówię cicho. – Jak przed rozprawą?
– Dobrze – odpowiada Ania spokojnie, chociaż po jej twarzy widzę, że jest spięta.
– Jadę z wami – oświadczam.
– Zosiu, słoneczko, nie wiem, czy to jest dobry pomysł. – Tata patrzy na mnie uważnie. – Powinnaś być w tym czasie w szkole.
– Ale chcę was wspierać. A w szkole? Jak w szkole będę, nic nie zrobię, a nie będę się potrafiła na niczym skupić. Więc lepiej będzie, jeśli z wami pojadę.
– No… dobrze. – Wiktor wzdycha. – Skoro się tak upierasz… Ale ja i tak uważam, że to nie jest pomysł, który by należał do dobrych.
– Nie bój się, tato, nic mi się nie stanie – uspokajam go.
Gdy godzinę później pojawiamy się w sądzie, widzę Potockiego i mimowolnie odwracam wzrok. Ten człowiek ma coś w sobie, co sprawia, że nie można na niego patrzeć. Nie mam pojęcia, jak kiedyś mogłam być mu wdzięczna za uratowanie życia.
– Wiktor i Anna, nasza nowa para. Jak miło was widzieć – odzywa się tym swoim charakterystycznym głosem.
– Stanisław, dobrze ci radzę, daruj sobie te odzywki, bo zapłacisz za nie surowo – odpowiada Ania.
– Tak myślisz? Mylisz się, kochanie. Ja zawsze wychodzę obronną ręką.
– Nie w tym przypadku.
Przysłuchuję się tej rozmowie, trochę zaniepokojona.
– Tato, myślisz, że on… że on naprawdę w końcu trafi za kratki?
– Kochanie, powiedziałem ci przecież, że dowody są niezbite. Czego chcieć więcej?
– Nie wiem – odpowiadam. – Ja po prostu się martwię.
– Wie, słoneczko, ale niepotrzebnie. Na pewno wszystko będzie dobrze. – Tata przytula mnie, a ja kiwam głową.
Dziesięć minut później wszyscy zostają wezwani do Sali, a ja zostaję na zewnątrz. Nie wiedząc, co właściwie mogłabym ze sobą zrobić, siadam na krześle i zaczynam czytać jakąś gazetkę na temat praw człowieka. Po jakimś czasie postanawiam pójść do toalety za potrzebą.
– Przepraszam – zwracam się do jakiejś starszej kobiety, która akurat mnie mija. – Gdzie tutaj jest toaleta?
– Ostatnie drzwi na końcu, tam, po prawej stronie, dziecko.
– Dziękuję pani bardzo – mówię i idę w tamtym kierunku.
Gdy dziesięć minut później wychodzę z kabiny, staję jak wryta. Nie, to niemożliwe.
– Co pan tu robi? – pytam, patrząc na niego z przerażeniem. – To jest toaleta dla dziewczyn.
– Wiem o tym, słoneczko – odpowiada. – Ale ja przyszedłem odwiedzić ciebie. Nie cieszysz się?
Kręcę przecząco głową.
– Proszę, nie… Niech pan stąd wyjdzie. Bo zacznę krzyczeć i wtedy pana znajdą.
– Tylko spróbuj. – Zmierza mnie chłodnym wzrokiem. – Wyjdziesz teraz grzecznie ze mną, bez żadnych protestów. – Naprzeciwko łazienki jest wyjście awaryjne, nikt nie będzie nas tu szukał. A ja mam rachunki do wyrównania.
– Niech pan mnie zostawi, błagam. Co ja panu zrobiłam?
Ręce mi drżą, ale staram się tego w żaden sposób nie okazywać.
– Jesteś córką doktora Wiktora Banacha, który odebrał mi moją żonę, Annę. Już rozumiesz?
– Ale… Ale co ja… Przecież ja… Błagam, niech pan mnie puści.
– Zamilcz, dziewczyno. – Chwyta mnie nagle za rękę, czym mnie zaskakuje. – Idziemy.'Chcę jakoś zaprotestować, coś powiedzieć, ale on przykłada mi palec do ust.
– Ani się waż – ostrzega.
Kiwam głową i pozwalam mu się wyprowadzić. A moje nieszczęście, miał rację i naprawdę nikogo nie ma, kto mógłby mnie uwolnić.
– Źle pana pilnowali – zauważam ostrożnie, gdy na moment odjął mi palec od ust.
– Tak jakoś wyszło – mówi zimno, a mnie przebiega dreszcz.
Scena z Potockim porywajacym Zosię wydała mi się trochę nierealna, zobaczymy, jak to rozwiązałaś. 🙂
biedna zośka nie dobrze z nią.
Co za potocka szujaaa! Mam nadzieję, że jej się nic nie stanie.
O kurdee! O kurde, tamen komentarz był nie do tego rozdziału. Chyba zmulona wczoraj byłam, skasuj to,
xd
Mam nadzieje, że w prawdziwych odcinkach, też zgnije w pierdlu. Sukinkocidło potockie