19 – Lidia

– Doktorku, dlaczego?
Siedzę przy Górze i trzymam go za rękę. Mam świadomość, że mimo tego, że jest nieprzytomny, to jednak mnie słyszy.
– Co ci strzeliło do głowy? – pytam. – Nie można było do mnie przyjść i ze mną pogadać, tylko musiało ci tak odbić? Doktorku, przecież mówiłam ci, że ci pomogę, że się postaram pomóc. Dlaczego z tego nie skorzystałeś? Ty czasami naprawdę nie myślisz rozsądnie.
Jestem zdruzgotana. Nagle drzwi otwierają się i staje w nich Ania.
– Lidka, jedź do domu, prześpij się. On niedługo się obudzi, zobaczysz. Najgorsze już za nim. Uratowaliście go.
– Wiem, ale… – Urywam i przyglądam się jej uważnie. – A ty? Co z tobą? Sama ledwo funkcjonujesz.
– Nic mi nie jest. – Macha lekceważąco ręką. – Po prostu… To wszystko… Strasznie dużo się tego nazbierało.
– Wiem. – Wstaję. – Pójdę do Zosi.
– Nie rób tego. – Chce mnie zatrzymać. – Ona nikogo poza mną i ewentualnie Martyną nie chce widzieć.
– Jestem kobietą – zauważam spokojnie.
– Tak się składa, że mam tego świadomość. Ale Lidka, to naprawdę nie jest dobry pomysł.
– Nie denerwuj mnie, dobrze? Wiem, co robię. Zobaczysz, jeszcze będziecie mi dziękować. Zwłaszcza Wiktor, będzie mi na kolanach dziękował.
– Dobrze, zobaczymy. – Ania przepuszcza mnie. – Idź do niej. Tylko ostrzegam, jeżeli zrobisz coś nie tak, poniesiesz tego konsekwencje.
– W porządku – mówię i opuszczam salę.
Zanim jednak to robię, patrzę na Artura.
– Spokojnie, będę miała na niego oko.
– No mam taką nadzieję – odpowiadam.
Chwilę później pojawiam się przed salą, w której leży Zośka. Na widok Wiktora, nieogolonego, z sinymi cieniami pod oczami, omal nie mdleję.
– Jezu, doktorze.
– Lidka, nie strasz. – Odwraca się do mnie.
– To pan mnie wystraszył. Wygląda pan jak własny cień.
– Daj spokój, Lidka. Stało się coś, że tu przyszłaś?
– Tak. Chciałabym porozmawiać z Zosią.
– Z Zośką? – Robi zdziwioną minę. – Eee…
– Doktorze, niech pan mnie posłucha. Dobrze wiem, że Zośka nie chce pana widzieć. Wiem też, dlaczego tak jest. Zresztą, nie tylko ja, cała stacja się o nią martwi. O nią, o pana… Przecież pan nie jest teraz sobą.
On odchrząkuje w ten swój charakterystyczny sposób, wciągając powietrze.
– Ehm. Wiesz, Lidka, nie wiem, czy to jest dobry pomysł. Ja rozumiem, że się o nas martwisz, że wszyscy się martwicie, bardzo wam za to dziękuję, ale…
– Doktorze, niech doktor mnie posłucha – przerywam mu. – Jest szansa, że uda mi się wpłynąć na Zosię. Proszę, niech pan mi pozwoli.
– No dobrze. – Wzdycha z rezygnacją i odsuwa się od drzwi, pozwalając mi wejść.
Gdy otwieram drzwi i ostrożnie wchodzę do środka, dostrzegam, że Zosia leży na boku, z zamkniętymi oczami.
"Pewnie śpi biedactwo" – przebiega mi przez myśl.
Najciszej jak potrafię, zamykam drzwi, podchodzę do łóżka i siadam przy nim. Patrzę uważnie na twarz Zosi, zmizerowaną, na jej ręce leżące po bokach, na ciało, również zmizerowane, przykryte cienką kołdrą. Coś mnie ściska w żołądku, gdy tak na nią patrzę. Po kilku minutach widzę, jak porusza się niespokojnie.
– Nie… Nie, błagam, nie!
Siada gwałtownie na łóżku, rozglądając się nieprzytomnie po pokoju. Pochylam się nad nią i obejmuję ją ramieniem.
– Hej, Zosia. Wszystko jest w porządku. Jesteś bezpieczna, słyszysz?
– Li… Lidka? – Spogląda na mnie.
– Tak, to ja – odpowiadam. – Wszystko jest dobrze, jestem tu.
Ona w odpowiedzi przytula się do mnie, a po chwili czuję, jak wstrząsa nią szloch. Kołyszę ją delikatnie, czekając, aż się uspokoi. Dobrze wiedziałam, że w tym przypadku słowa są zbędne.
W końcu, po kilkunastu minutach, spogląda na mnie załzawionymi oczami.
– Przepraszam, ja… ja nie daję rady… Nie radzę sobie z tym wszystkim… To wciąż do mnie wraca.
– Wiem, Zosieńko. Naprawdę cię rozumiem. – Patrzę jej w oczy. – Strasznie mi przykro z powodu tego, co cię spotkało. Wiem, że… że bardzo musisz z tego powodu cierpieć, ale… przecież ród Banachów się nie poddaje, prawda?
– Niby nie, ale… Wiem, że ranię tatę, Anię… Ale tatę… On naprawdę chce mi pomóc, a ja…
– Zosiu, to zrozumiałe, że się boisz, naprawdę – staram się ją pocieszyć. – Ale musisz przełamać ten strach. Musisz przekonać swoją podświadomość, że twój tata nie zrobi ci krzywdy. Nie możesz w każdym mężczyźnie widzieć tego drania. On na to nie zasłużył. Ty na to nie zasłużyłaś. Na to, by tak cierpieć.
Ona patrzy n mnie w milczeniu, nic nie mówiąc.
– Ja… Lidka, ja po prostu… strasznie się boję, że… że to wróci… Że on wróci.
– Kochanie, nie masz się czego bać. Teraz na pewno nie wymknie się policji, możesz być spokojna. Musisz się postarać do nas wrócić. A przede wszystkim do Wiktora i Ani. Oni się naprawdę o ciebie martwią, a Wiktor… Naprawdę, nie wiem, kiedy on sypia.
– Wiem, wiem, że muszę i ja… postaram się, ale niczego nie mogę obiecać. Jak sobie pomyśle o rozprawie, na której go zobaczę i… o tym, że będę musiała wszystko zeznać na policji… Przecież ja nie dam rady. Prędzej się pod ziemię zapadnę niż to zrobię.
– Ale wiesz, że nie będziesz miała wyboru? – Jestem poważna. – Że chcąc nie chcąc, będziesz musiała to zrobić.
– Wiem. – Wzdycham. – Ale wiem też… że chyba nie jestem sama.
– Oczywiście, że nie jesteś. – Uśmiecham się do niej. – Wszystko będzie dobrze. Ja… kiedyś też… przeżyłam coś podobnego i… naprawdę, ja… bardzo cię rozumiem. Też się na początku załamałam, tak jak ty, ale po jakimś czasie zrozumiałam, że nie mogę rozpaczać. Że to mi nic nie da i… jakoś udało mi się wziąć w garść. A nie miałam łatwo, bo byłam wtedy zupełnie sama.
– Sama? – Zosia patrzy na mnie. Jest wyraźnie wstrząśnięta. – Jak to… sama?
– to długa historia. – Wzdycham. – Gdy się urodziłam… Wychowywała mnie tylko mama. Miałam co prawda rodzeństwo, ale… gdy miałam kilka lat, moja siostra się powiesiła, a mój brat… utonął w rzece, bo pomoc przyszła za późno. Gdy byłam nieco młodsza od ciebie, miałam szesnaście lat… Moja mama bardzo poważnie zachorowała. Nikt nie umiał jej pomóc, nikt wręcz nie chciał. Wszyscy lekarze mówili, że jej już nikt nie pomoże. Nie pomogły błagania, prośby, groźby… Nic nie pomagało. Moja mama zmarła, na dzień przed moimi osiemnastymi urodzinami, a ja zostałam zupełnie sama, zdana tylko i wyłącznie na siebie. I właśnie wtedy to się stało. Wracałam ze szkoły do domu, gdy ktoś zaszedł mnie od tyłu, uderzył czymś w głowę. Gdy się ocknęłam, wszystko mnie bolało i… Zosiu, przepraszam, nie mogę dalej.
Odwracam wzrok, by nie widziała w moich oczach łez.
– Przepraszam… – słyszę jej cichy szept. – Lidka, przepraszam.
– Nic się nie stało. – Biorę się w garść. – Po prostu chcę, żebyś zrozumiała, że… ty naprawdę nie jesteś sama i że zawsze, gdybyś chciała porozmawiać, to… możesz na mnie liczyć.
– Dziękuję. – Na jej twarzy wykwita uśmiech, który, choć blady, to jest jednak dobrze zauważalny. – Naprawdę ci dziękuję.
– Nie dziękuj. – Odpowiadam uśmiechem. – Zawsze do usług.
Ona w odpowiedzi ściska mnie za rękę, a ja wstaję.
– Mogę cię zostawić? Mam coś jeszcze do załatwienia.
– A ty… nie masz dyżuru? – Dziewczyna patrzy na mnie podejrzliwie.
– Nie, nie, dzisiaj nie. Znaczy, w zasadzie, to miałam, ale jestem po dyżurze. Wiesz, doktor Góra… Zresztą nic, nieważne. Wszystkiego dowiesz się później.
Ona odpowiada mi skinieniem głowy.
– Jak wyjdziesz… Mogłabyś zwołać tatę? – pyta cicho. – Chciałabym z nim porozmawiać.
– Jasne – odpowiadam. – Zawołam. A teraz się trzymaj, mała i nigdy się nie poddawaj. Nie wolno, wiesz? Tobie, jako córce zawsze odważnego doktora Banacha, nie przystoi.
– Postaram się – odpowiada, a ja opuszczam salę.
– Lidka, nareszcie. Myślałem już, że nie wiem, ona cię zabiła, czy coś. – Wiktor patrzy na mnie.
– No co pan, doktorze? Naprawdę pan uważa, że Zosia byłaby zdolna do czegoś takiego? – Patrzę na niego trochę zdezorientowana.
– Nie, na miłość Boską, nie, ja tylko…
– Tak, wszystko rozumiem. – Uśmiecham się do niego. – Jak pan widzi, jestem cała i zdrowa. Zosia prosiła, by pan do niej zajrzał.
Na moje słowa blednie jeszcze bardziej i zanim zdążam zareagować, osuwa się na ziemie.
– Hej, doktorze! – Pochylam się nad nim i klepię go po twarzy. – Panie doktorze, niech pan na mnie patrzy. Wszystko w porządku?
– Zo… Zosia? – Spogląda na mnie ledwo przytomnie. – Powiedziałaś… Możesz… to… powtórzyć?
– Tak. Mogę. Ale najpierw… – Pomagam mu wstać i prowadzę do krzesła stojącego przy ścianie. – Najpierw niech pan dojdzie do siebie. Chwileczkę, zaraz wrócę.
Dwie minuty później jestem przy nim ze szklanką zimnej wody. Bierze ją ode mnie bez słowa i wypija za jednym razem.
– Dzięki ci, dobry człowieku – mówi, oddając mi puste naczynie.
– Polecam się na przyszłość – mówię z uśmiechem. – A wracając do poprzedniego tematu, to Zosia prosiła, żebym pana zawołała. Chyba chce z doktorem porozmawiać.
– Lidka, wiesz co? – Wiktor patrzy mi w oczy. – Jeśli przywróciłaś mojemu dziecku wiarę w ludzi, to… chyba będę cię uważał za anioła.
– Niech doktor nie przesadza. – Czuję, że się rumienię. – Ja tylko z nią porozmawiałam, a jaki tego będzie efekt? Zobaczymy za jakiś czas. Przynajmniej mam taką nadzieję.
On patrzy na mnie zdezorientowany, po czym wstaje i bardzo ostrożnie zbliża się do drzwi.
– Niech doktor się tak nie skrada. Ona naprawdę nie gryzie.
Śmieję się cicho, następnie odwracam się i odchodzę. Najpierw udaję się coś zjeść, a dwadzieścia minut później pojawiam się w Sali Góry.
– Li… Lidka? – słyszę, gdy podchodzę bliżej łóżka.
Widzę jego zielone oczy wpatrujące się we mnie uważnie.
– Tak, to ja – odpowiadam. – Jak się czujesz, doktorku?
– Jakby mnie czołg przejechał. Co się właściwie stało?
– Jakby ci to powiedzieć… – Zamyślam się. – Jak cię znaleźliśmy, byłeś, delikatnie mówiąc, nie bardzo chętny do współpracy.
– Co? Co ty gadasz, Chowaniec? Z taboretem się na rozumy pozamieniałaś, czy jak?
– No wiesz, doktorku? Nie żartuj sobie ze mnie – odpowiadam, udając oburzoną. – Ja mówię jak najbardziej poważnie.
On patrzy na mnie, przez chwilę wyglądając na zakłopotanego.
– O Boże… – mówi, co uświadamia mi, że przypomniał sobie jakiś fakt z poprzedniego dnia. – Ja… poszedłem na cmentarz… Chciałem… Znaczy… Poszedłem zapalić znicze na grobie Renaty i…
– Właśnie tam cię znaleźliśmy – wpadam mu w słowo. – Piotrek nas tam zaprowadził. Zachowywałeś się tak, jakbyś był w jakimś transie. Ni do ciebie nie docierało, żadne, choćby najmniejsze bodźce z zewnątrz. Doktorku, wiesz jak się wszyscy martwiliśmy? Powiedz, dlaczego to zrobiłeś?
– Dlaczego? – Patrzy na mnie. – Chowaniec, naprawdę nic nie rozumiesz?
– Dalej myślisz o Renacie. – Stwierdzenie, nie pytanie.
– Tak. Prawdę mówiąc… – Odchrząkuje. – Tęsknię za nią. Brakuje mi jej. Wczoraj, kiedy tak siedziałem przy jej grobie, zapalając te znicze… Wszystko do mnie wróciło. Wszystkie wspomnienia z nią związane. Nasze pierwsze spotkanie, to, jak poprosiła mnie, bym jej zajodłował, to, jak rozmawialiśmy tak po prostu, o wszystkim. To, jak zemdlała podczas wezwania, bo weszła do budynku, w którym ulatniał się tlenek węgla… To, jak przyszła do mnie do gabinetu złożyć rezygnację i to, jak ją od tego odwiodłem, obiecując, że wszystko będzie dobrze. To, jak stanąłem w jej obronie, gdy prawie została zaatakowana przez pewnych facetów. To, jak potrącił ją ten przeklęty samochód, to, jak siedzieliśmy razem w restauracji… Wszystko, rozumiesz? Wymieniłem tylko część, takich sytuacji było jeszcze więcej. Ja… a po prostu wciąż nie mogę sobie darować, że wtedy, gdy zdarzył się ten wypadek… Nie zabrałem jej do szpitala, choćby siłą. I chyba nigdy sobie tego nie wybaczę.
– Ale przecież… – Patrzę na niego. – Przecież to nie była twoja wina. Artur, Renata na pewno by nie chciała, żebyś się załamywał. Gdzie się podział ten dawny doktor Artur Góra, przestrzegający zasad i przepisów?
– Chyba umarł – stwierdza Artur ponuro. – Lidka, ja… nie wiem, może powinienem pójść do jakiegoś psychologa? Bo inaczej przecież zwariuję.
– A mogę ja zostać twoim psychologiem? – pytam, zanim zdążam się w jakikolwiek sposób powstrzymać.
– Nie, dziękuję, Chowaniec. – Usiłuje się uśmiechnąć. – Dzięki za troskę. Poradzę sobie.
– Taa, jasne. – Wywracam oczami. – Jeśli w taki sam sposób, jak do tej pory, to wybacz, ale cienko to widzę.
– Wątpisz w moje umiejętności? – Zmierza mnie surowym spojrzeniem.
– Ja? Skądże znowu, doktorku. Po prostu się o ciebie martwię, to źle?
– Nie, Chowaniec. To bardzo mile z twojej strony, tylko widzisz… Ostatni raz… Znaczy, chciałem powiedzieć, że… – Rumieni się.
– Tak, wiem, Renata. – Kiwam głową ze zrozumieniem. – Wszystko jasne, doktorku. Spokojnie, jeśli nie chcesz, bym została twoim psychologiem, nie stanę się nim. Ale jeśli jednak uznasz, że moja obecność na coś ci się przyda, to zamiast łazić po jakichś cmentarzach, a co za tym idzie, narażać siebie na niebezpieczeństwo, możesz przyjść do mnie. Adres przecież znasz, wystarczy, że zajrzysz do papierów. Przecież masz w tym wprawę. A jak nie, to bardzo chętnie ci go podam i każdego wieczoru będę oczekiwać na ciebie.
Uważnie obserwuję jego twarz, na której pojawia się słaby uśmiech. Po dłuższej chwili milczenia, która pomiędzy nami zawisła, słyszę tylko jedno słowo:
– Dziękuję.

8 komentarzy

  1. Tekst o taborecie był super. Przeszłość Lidki mnie oczywiście zasmuciła, ale z drugiej strony ją podziwiam.
    A Wiktor zemdlał z wrażenia, że Zosia ma szanse się pozbierać czy ze zmęczenia?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

EltenLink